top of page

Marek Krajewski 

desynchronizacja/synchronizacja

 

Gdy szukamy ramy zdolnej uchwycić to, co stało się w Polsce po 1989 roku nasza wyobraźnia prawie automatycznie wędruje w kierunku sygnalizującym, iż zmienił się system. Zupełnie tak, jakby wszystko inne trwało po staremu. 

To dlatego o tym, co się wówczas wydarzyło najczęściej myślimy jak o demokratyzacji, dekomunizacji, decentralizacji, jak o zastąpieniu jednego centrum sterowania ich wielością, a partyjnego monopolu- politycznym pluralizmem.  Równie powszechne jest sięganie po takie pojęcia, jak urynkowienie, deregulacja, prywatyzacja i neoliberalizm wskazujące, iż socjalistyczna gospodarka przeobraziła się nie do poznania w którąś z form kapitalizmu i że zmiana ta przyniosła obfitość i nowe rodzaje nierówności, niewyobrażalne bogactwo i ubóstwo, spektakularne kariery i złamane biografie. Kiedy indziej jeszcze używamy takich pojęć, jak wolność, różnorodność, emancypacja sugerujących, iż za sprawą zmiany systemowej nabyliśmy całego szeregu praw, które wcześniej nie były dla nas dostępne i których zyskanie zwiększyło zakres naszej swobody i zdolności do samodecydowania. Czasami mowa też o zmianie systemowej, tranzycji, transformacji, co wprost akcentuje radykalne przeobrażenie ram, w których toczy się nasza egzystencja, ale już nie jej samej. 

 

Kiedy jednak myślimy o tym, co się stało w naszym kraju w końcu lat 80-tych w kategoriach zmiany systemowej, to umykają nam dwie istotne kwestie. Z jednej strony to, iż zmiana ta nie dokonała się w jakimś laboratorium odizolowanym od rzeczywistości, ale w europejskim kraju, w pewnym, konkretnym rejonie ziemskiego globu i w małym fragmencie tworzącego go ekosystemu. To zaś oznacza, że kluczowe dla jej przebiegu miały przeobrażające się relacje łączące nas z tymi zewnętrznymi porządkami, bo to te połączenia właśnie określają kim jesteśmy, co możemy, a co nie, jakie miejsce zajmujemy w hierarchiach. Z drugiej strony umyka nam to, że w kraju nad Wisłą nie zaszła zmiana jakiejś powierzchownej (systemowej właśnie) warstwy egzystencji, ale zmiana totalna, dotykająca każdego aspektu codzienności Polaków (poczynając od tego co jedzą, jak mówią i mieszkają, jakimi obiektami się otaczają, przez to w jakim rytmie żyją i jak pojmują czas, a kończąc na ich tożsamości, systemach wartości, nadziejach, lękach i uprzedzeniach). 

Dostrzeżenie tych dwu kwestii pozwala z kolei pomyśleć o tym, co wydarzyło się w Polsce jak o procesach desynchronizacji i synchronizacji zachodzących w każdej możliwej do pomyślenia sferze życia. Jak o procesach wypinania się z jednej sieci zależności i wpinania się w inną. Jak o przełączaniu się z jednego rytmu na drugi, z dotychczasowej temporalności na nową. Kiedy przyłożymy taką ramę do zmian zachodzących w naszym kraju po 1989 roku to zauważymy, iż transformacja ma w sobie tyleż totalności, co niezdecydowania, że jest ona procesem zamierzonym i całkowicie przygodnym, że rodzi ona zarówno opór, jak i nadgorliwość. 

 

Użycie tych kategorii pozwala dostrzec specyficzną rozrzutność transformacji, a więc pozbywanie się tego, co nie utraciło swoich funkcjonalnych własności, ale zdradzało niechciane pochodzenie (z PRL-owskiego, komunistycznego porządku). Zmiana ta to nie tylko budowanie, ale też burzenie, przyzwolenie na rozpad, na intensywną pracę korozji, kruszenia i grawitacji, na zarastanie i gnicie tego wszystkiego, co nagle utraciło swojego gospodarza, co uznano za niezdolne do wzięcia na siebie nowych funkcji i ról, co niczym piętno dowodziło bycia częścią świata, z którego próbowano się wypiąć, by stać się czymś zupełnie innym. 

 

Sięgnięcie po kategorię desynchronizacji/synchronizacji pozwala też zrozumieć tę kompulsję naśladownictwa, która zawładnęła Polską, powszechność zaciętej gry o bycie Zachodem, masowość konstruowania atrap konsumpcjonizmu zupełnie tak, jakby wszyscy nagle zaangażowali się w magiczny rytuał wyczarowywania dobrobytu tam, gdzie go nie było, ale gdzie tak bardzo go oczekiwano. 

Użycie pojęć desynchronizacji/synchronizacji pozwala też pojąć, niewyobrażalną dziś, a tak oczywistą wówczas zgodę na dewastowanie miasta, degradowanie się jego infrastruktury, na wizualne, świetlne, akustyczne zaśmiecenie, na rozpanoszenie się kultury automobilnej i blaszano-szklanych świątyń konsumpcjonizmu, na bezwstydne prywatyzowanie tego, co dotąd wspólne. 

 

Myślenie tymi pojęciami umożliwia też zrozumienie, dlaczego w latach 90-tych Polska stała się królestwem prowizorki, przybudówek, ulepków udających samochody, podróbek i piractwa, a także dostrzeżenie, jak bardzo emergentny był to proces, w jak niezwykły sposób z codziennych, mikro-działań jednostek ogarniętych pasją nadganiania, nadążania za Zachodem, wyłania się nowy, hybrydyczny porządek, trochę nowy i trochę stary, trochę jeszcze swojski, ale też już jakby nie do poznania. 

 

Dziś możemy o tym o tym heroicznym etapie zmiany po 1989 roku myśleć z nostalgią, podśmiechując się z jego pionierów i pionierek, wspominając dyskredytującą nadmiarowość we wszystkim, co miało dowieść, iż jesteśmy ludźmi ucywilizowanym, należącymi do tego lepszego świata, z którym usiłowano się wówczas zsynchronizować. Możemy też oczywiście zaprzeczyć, że kiedykolwiek nad Wisłą było inaczej, że w sumie zawsze byliśmy w Europie i nigdy z nią nie utraciliśmy kontaktu, a to, co po wojnie to tylko krótkotrwała aberracja potwierdzająca nasz zachodni rodowód. Możemy również, jak często się to robi w wielkich miastach, rzucić się do ratowania tego wszystkiego, co jeszcze zostało ze starego świata traktując to jako nową formę dystynkcji dowodzącej, że potrafimy dostrzec piękno tam, gdzie większość widzi obciach. 

 

Dużo częściej jednak przychodzi nam bezradnie obserwować inny proces, prawdziwie radykalnej synchronizacji. Jesteśmy jego świadkami od mniej więcej dekady, zaś jego istotą jest całkowite wypieranie tego, co było dziełem adaptującej się do nowej, kapitalistycznej rzeczywistości wspólnoty, przez to, co można nazwać globalną normalnością. Istotą tej ostatniej jest dostosowywanie miasta do potrzeb kosmopolitycznych klas metropolitarnych, niezwykle mobilnych, a co za tym idzie pragnących się czuć wszędzie jak w domu. Ponieważ to one dziś dysponują władzą i pieniędzmi to również ich potrzeby estetyczne, kulinarne, polityczne i społeczne formują dziś miasto, rynek dóbr konsumpcyjnych i prawomocny światopogląd. Kolejny cykl desynchronizacji i synchronizacji wchodzi właśnie w fazę dojrzałą. Po wcześniejszych pozostają coraz bardziej rozmyte ślady.

Marek Krajewski, socjolog, profesor zwyczajny, zatrudniony w Instytucie Socjologii UAM w Poznaniu. Autor licznych artykułów dotyczących współczesnej kultury, sztuki i edukacji kulturowej oraz książek: Kultury kultury popularnej (2003), POPamiętane (2006), Za fotografię! (2010, wspólnie z R. Drozdowskim), Są w życiu rzeczy… (2013), Incydentologia (2017), (Nie)nawidzenia. Świat przez nienawiść (2020).   Kurator Zewnętrznej Galerii AMS (1998-2004) oraz pomysłodawca projektu „Niewidzialne miasto” (www.niewdzialnemiasto.pl ). Współtwórca programu propagującego edukację kulturową Bardzo Młoda Kultura oraz projektu Archwium Badań nad Życiem Codziennym (www.archiwum.edu.pl).

Olga Drenda

Entropia i my

 

Jest książka autorstwa Aleksieja Jurczaka opowiadająca o ostatnich dekadach trwania ZSRR, pod wspaniałym tytułem: „Everything was forever, until it was no more” (Wszystko trwało wiecznie, dopóki się nie skończyło). W Polsce, jak często bywa, szczególnie wiecznie wydawała się trwać prowizorka. I lata PRL, mimo ambitnych czy wręcz utopijnych scenariuszy, naznaczył bałagan i cichy uwiąd z rozmachem zakrojonych projektów - i lata transformacji, zapatrzone w progres i sukces, również przyniosły liczne kursy donikąd. Pozostawały po nich pamiątki, rozpoczęte kiedyś i porzucone inwestycje, albo latami nieposprzątane po wyprowadzkach obiekty, stające się własnością trochę wszystkich, trochę nikogo, ale najbardziej żywiołu entropii, który się w nich rozgaszczał. Entropię trudno zarejestrować, jest wszędobylska, płynna i słabo definiowalna, ale widać ją w zagęszczeniu, w klasyfikacji i dystansie. Marcin Chomicki pracowicie latami rejestrował anonimowe miejsca, w których nic się nie działo: rosła sobie trawa, pękały płyty chodnikowe, coś rdzewiało. Tak udało mu się utrwalić te procesy, dyskretne i pracujące sobie w tle polskiej transformacji.

 

Pojęcie „transformacja” zakłada jakąś formę wyjściową i docelową, mawiano, że z socjalizmu w kapitalizm, w biedy w dobrobyt, z zaścianku na powrót w Prawdziwą Europę, ale wydawało się, że stopniowo traciło ono swoje granice i kanty, a jego zakres nieustannie się poszerzał, jakby transformacja stawała się celem samym w sobie. Może właściwszym terminem byłby tytuł głośnego łódzkiego festiwalu sztuki, Konstrukcja w Procesie. Można było się przyzwyczaić, uznać, że tak po prostu jest. Było w tym coś kojącego, poczucie, że życie zwycięża, że dyskretnie, w swoim tempie sabotuje megalomańskie ludzkie wysiłki. Panta rhei, ale przyjemne; dobrze było uświadomić sobie, że możemy sobie wiele na własny temat wyobrażać, ale koniec końców i tak wygrywa z naszymi wysiłkami mech. Ten spokój i pokora dostarczały pozytywnego rewersu dla smutnej codzienności transformacyjnych dni: pośpiechu i marazmu, oporu życiowej materii, konieczności wynajdowania nowych sposobów na życie. Gdy myślę o czasach braku, od razu zastanawiam się, czego dla odmiany mieliśmy w nadmiarze. Bywało, że czasu; z pewnością przestrzeni.

 

Przypominam sobie te kadry z entropii. Sama mieszkałam na Śląsku, gdzie pozostałości przemysłowych zabudowań i nieukończonych ambitnych pomników „drugiej Polski” z czasów Gierka otaczały nas jak szkielety dinozaurów, za wielkie, żeby się rozpaść. Tam wolny czas można było spędzać w opuszczonych dziewiętnastowiecznych halach, koloniach silosów, zapomnianych stacjach kolejowych, lądowiskach dla kosmitów. To była fascynująca, groźna, zatruta planeta. Warszawa za to wydawała się zarazem zielona i asfaltowa, słoneczna, przestronna, niczyja, kochana, samoistnie generująca hiphopowe piosenki.

 

W Warszawie bywałam wówczas jeszcze jedynie czasami, ale już bardzo lubiłam to miasto i jego nową mitologię. To była Warszawa z piosenek Lesława i Partii, Warszawa z piosenek Pablopavo, taka, w której jest miejsce na wolne popołudnia, na osiedlowy bezczas, na wędrówkę. Byłam przekonana, że najlepszy sposób na spędzanie tutaj wolnego popołudnia to przyjemne siedzenie na rozgrzanym betonie, schodach przybytku publicznego użytku albo snucie się po opuszczonym obiekcie sportowym, nie na peryferiach, ale w samym środku stolicy. Trwały tu przedziwne ostańce, miejsca i obiekty, które właściwie nie wiadomo, jak się gdzieś znalazły, kiedy i dlaczego, ale trwają sobie uparcie, jakieś przypadkowe rzeźby, jakieś rozpoczete konstrukcje, porzucone materiały budowlane, niezagospodarowane place, domki prowizorki, pojazdy wrosty. Ktoś coś zostawił, o czymś zapomniał, nie dokończył. Wydawało się, że bałagan jest zbyt duży, żeby wszystko naprawić albo posprzątać, więc nikt nawet nie zabierał się za to. Bezcelowość trwania tych bytów, brak sensu i przyczyny uspokajały. Dzięki temu taka niczyja przestrzeń stawała się przestrzenią dla każdego i dobrą do wszystkiego. Pozornie odstraszającą swoim zaniedbanym wyglądem, ale paradoksalnie przez to tym bardziej gościnną, bo prób wejścia został maksymalnie obniżony. Rozmowa, sport, muzyka albo piwo; nie trzeba było wiele, żeby poczuć się w takim miejscu swobodnie. Gdy grupa socjologów i wolontariuszy z projektu Niewidzialne miasto (prowadzonego przez Marka Krajewskiego) przyglądała się spontanicznie organizowanym wspólnym przestrzeniom, odwiedzali podwórka, dziedzińce, przejścia między blokami, gdzie aranżowano naprędce siedziska, nibystoliki, klecone brikolażowo przestrzenie odpoczynku. Takie miejsca, jakie fotografował Marcin Chomicki, sprzyjały im szczególnie, zwłaszcza, że nie brakowało tam i surrealistycznych często resztek porzuconych sprzętów. Dzieciaki bawiące się w pałubie porzuconego samochodu marki Syrena to emblematyczny obraz takiego spontanicznego zagospodarowania tego, co sam podrzucił przypadek.

 

Ale transformacja to też żywioł wszędobylskiego biznesu, rzutkości, zaradności, zazwyczaj na małą skalę. „Mały biznes zrób, potem laba”, jak w piosence z serialu „Mów mi Rockefeller”. Marzenia o samosterowności i pieniądzach przyoblekano chętnie w formę przyczepy lub kiosku. Socjolog Marcin Czerwiński jeszcze w głębokich czasach PRL analizował fenomen „domku polskiego”, ani miejskiego, ani wiejskiego, który często powstawał z doraźnie znalezionych materiałów - choć wychodził ładnie, według standardów swoich budowniczych - i rozrastał się bez końca w przybudówki, dobudówki, budki, szopy, nigdy nie przekształcając się w wielką, imponującą bryłę, raczej w konglomerat drobnic. Podobnie prezentował się obraz drobnej przedsiębiorczości, która mimo ogromnej energii i inicjatywy na ogół pełzała sobie właśnie w niskich, kioskowych rejestrach, pozostając na tym etapie rozwoju na dobre. Te pąkle biznesowe chętnie obrastały porzucone przestrzenie wspólne i kiedy i na nie przychodziła pora, również pozostawiano je tak jak stały, po uprzednim wybebeszeniu. Tymczasowe i przenośne byty utykały w krajobrazie na stałe. 

 

Na stałe, a jednak nie. Stan przejściowy potrafi trwać bardzo długo, przechodząc w tryb permanentnego procesu, ale równie niepostrzeżenie może przyjść jego kres, bo jednocześnie rozgrywa się proces przeciwstawny. I tak, patrząc na archiwum transformacji Marcina Chomickiego, można dojść do wniosku - pewnie nieraz ku własnemu zdziwieniu - że transformacja chyba się zakończyła.

 

Można wykonać test. Gdzie można sobie usiąść swobodnie, posiedzieć i przez dłuższy czas nie robić nic, nie płacąc za to albo nie przyciągając wzroku jakiegoś zawodowego agenta porządku? Gdzie można się włóczyć? Czy zdarza się nam mieć zupełnie wolne popołudnie, albo - niemal niewyobrażalne - cały dzień, w którym właściwie nie wiadomo, co robić, i można sobie chodzić bez celu? Ile w naszej okolicy znajdziemy miejsc, w których nie zastanawiamy się, czy nasz strój jest aby wystarczająco stosowny, żeby nas nie wyproszono, choćby upartym gapiostwem? Czy możemy gdzieś spokojnie przysiąść sobie i zjeść bułkę z serem, nie w miejscu specjalnie do tego wyznaczonym?

 

Po czasie entropii nadeszła epoka rewitalizacji, która rządzi się opłacalnością, wypełnieniem planu i umiłowaniem jednolicie sformatowanego porządku. Rewitalizacja nie znosi niekontrolowanego rozrostu. Lubi rośliny w donicach, a nie w ziemi. Nie lubi liści spadających na samochody i owoców morwy lecących na chodniki. Nie lubi, gdy ktoś zagląda do altany śmietnikowej albo zbyt długo siedzi na ławce przystankowej. W ogóle zaleca siedzieć w miejscach wyznaczonych do siedzenia, jeść w miejscach do jedzenia. Wszystkiemu chce nadać kształt, żeby wyglądało jak w komputerowej wizualizacji, dlatego kocha się we wszystkim, co modułowe i powtarzalne, tak bardzo, że można zgubić się w labiryncie identycznie nowych miejsc. Obsesja przydatności i zagospodarowania udziela się też mieszkańcom, co widać po poirytowanych wpisach na forach internetowych. Kiedy coś wydaje się stare albo niepotrzebne, zaczyna kłuć ich w oczy: po co to właściwie istnieje, zburzyć, zaorać. Nie może być tak, żeby chociaż metr kwadratowy potencjalnie nie przynosił wymiernego zysku, myślą inwestorzy i za nimi obywatele. Dlatego tak trudno dziś znaleźć przestrzenie gościnne i komfortowe w swoim bałaganie. 

 

Entropia jest jednak silniejsza. Być może to najsilniejszy żywioł pod naszą szerokością geograficzną. Różnica jest taka, ze dziś, na razie, jeszcze obejmuje wytwory ludzkie. Zamiast powolnego zarastania - mamy plac budowy bez końca. Porządek i opłacalność okazują się umowną fasadą. Rzeczywistość to niekończące się remonty, wciąż łatane drogi i rozkopywane chodniki. Blaszane zasieki, które obrastają kolejnymi warstwami plakatów reklamujących już nie trasy koncertowe przedatowanych legend punk rocka, a raczej prestiżowe targi rękodzieła i limitowane kolekcje odzieży sportowej. Barierki, ogrodzenia z cienkich prętów stalowych, postawione byle jak. Za nimi jednak niezmiennie trwa błoto, najbrzydszy kolor z wzornika Pantone, ale też najbardziej uparta materia, która koniec końców wkrada się wszędzie i wraz ze swoim towarzyszem mchem zacznie niebawem, niepostrzeżenie ale nieodwołalnie, rozsadzać i entropizować wszystkie równe kompozycje z kostki Bauma. 

Olga Drenda ur. 1984, pisarka, eseistka, tłumaczka. Absolwentka Etnologii i Antropologii Kultury UJ. Autorka książek Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacjiWyroby. Pomysłowość wokół nas (za którą otrzymała nominację do Paszportów Polityki i Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii esej) oraz rozmów Czyje jest nasze życie (wspólnie z Bartłomiejem Dobroczyńskim) i Książka o miłości (wspólnie z Małgorzatą Halber), a także tekstów do antologii Delfin w malinachPrognoza niepogody i Hourras et désarrois. Scènes d'une guerre culturelle en Pologne. Autorka esejów towarzyszących wystawie Marzenia wiosenne (Galeria Biała, Lublin) i fotografiom Łukasza Rusznicy z cyklu Subterranean River

Prowadziła podcast o folklorystyce, Ducholożka na tropie.

Od 2013 roku prowadzi stronę Facebook.com/duchologia, poświęconą widmom epoki transformacji. Obecnie pracuje nad kolejną książką.

bottom of page